Piątek, 2 maja 2014 r.

Piotr Dunin-Suligostowski: - Bardzo dziękujemy wszystkim kibicom

Już niemal tradycyjnie po zakończonym sezonie koszykarskim spotkaliśmy się z generalnym menadżerem zespołu Wisły Can-Pack, Piotrem Dunin-Suligostowskim. Rozmowa była bardzo długa, ale fanów koszykówki nie zanudzi, bo nasz rozmówca mówi jak zawsze wyjątkowo ciekawie, a że jest mocno oddany klubowi, więc jest to pozycja wręcz obowiązkowa do przeczytania dla każdego kibica. Zapraszamy!

Przed rokiem także spotkaliśmy się na podobnej rozmowie i wtedy nastroje były zupełnie inne. Jakby Pan ocenił ten sezon, który właśnie za nami, tak na krajowych parkietach dla nas udany.

Piotr Dunin-Suligostowski (generalny menadżer Wisły Can-Pack): - Rzeczywiście nastroje były diametralnie inne. Ten poprzedni sezon, czyli 2012/2013, był mimo wszystko dla nas wielką porażką. Porażką dla nas jednak zaskakującą. Obiektywnie mieliśmy zbudowaną bardzo mocną drużynę, choć jak to czasem bywa nie obyło się bez poważnych komplikacji. Mam na myśli pamiętną sprawę kontuzji Katie Douglas, która miała stanowić bardzo istotny element w składzie tamtej drużyny, ale okazało się, że jednak nie stanowiła. Gdy pojawiła się w Krakowie, to wbrew wszystkim otrzymywanym przez nas zaświadczeniom lekarskim, które przychodziły do nas z amerykańskich klinik, okazało się, że przeprowadzone u nas badania wykazały, że zawodniczka nie jest zdolna do gry. Jak wiarygodne były te dosyłane do nas zaświadczenia świadczy fakt iż później straciła praktycznie cały sezon, właśnie z powodu niezdolności do gry. W jej miejsce trzeba było szukać zawodniczki, która by ją zastąpiła i to taka trochę analogia do zakończonych właśnie obecnie rozgrywek, w których w dość podobny sposób rozwijały się sprawy. Choć może teraz to było nawet jeszcze bardziej niebezpiecznie dla stabilności składu i dla budowy drużyny, niż poprzednio. Kontrakt Erin Phillips wszedł bowiem w życie, co pociągało za sobą zobowiązania finansowe. No i ten moment, gdy trzeba było znaleźć zastępstwo i był on bardzo późny, bo na rynku nie było zawodniczek, które można byłoby pozyskać, a które byłyby o porównywalnej klasie sportowej do Phillips. Czyli dość podobna sytuacja jak z Katie Douglas. Umowa Phillips weszła w życie i trzeba było ponieść tego konsekwencje. Zdajemy sobie sprawę z tego, a ja osobiście szczególnie zdaję sobie z tego sprawę, że zawodniczka, która do nas dołączyła, czyli Danielle McCray, niestety nie spełniła tych oczekiwań, jakie w niej pokładaliśmy. Być może te oczekiwania były trochę na wyrost, bo bardziej oparte o jej wcześniejsze parametry statystyczne jeszcze przed odniesieniem poważnej kontuzji, ale uważam, że mimo wszystko mogliśmy się spodziewać trochę lepszej jej postawy. Choćby we włoskim Schio, gdzie zdobywała regularnie po 16-17 punktów. Tutaj bodajże w dwóch, trzech meczach potwierdziła dobrą dyspozycję. Szczególnie w Montpellier i był to taki moment, że myśleliśmy, że to jest jej przełom i że nastąpi progres jej gry. Taki jednak nie nastąpił. A wracając do nastrojów, to oczywiście, że te były zupełnie inne, bo tamten sezon zakończył się sportową katastrofą. Tamta drużyna była pozbawiona lidera, była wewnętrznie podzielona różnymi konfliktami i tak się niestety nie raz zdarza, że skład budowany w oparciu o ocenę sportowych możliwości zawodniczek nie musi się sprawdzić, ponieważ okazuje się nagle, że ten zestaw personalny z różnymi charakterami nie potrafi ze sobą pracować. I tak było w sezonie poprzednim. Były znakomite zawodniczki, były wielkie indywidualności, ale nie było "Teamu". W tym sezonie, a właściwie przed nim - przywiązywaliśmy więc ogromną wagę do tego, żeby oprócz walorów sportowych postarać się maksymalnie, na ile to jest możliwe, dowiedzieć jak najwięcej o samych zawodniczkach. O tym jakimi są osobami i o tym wszystkim co towarzyszy sytuacjom, które wiążą się z treningiem i meczem, ale także z funkcjonowaniem w grupie, możliwościami stworzenia kolektywu. I tutaj na pewno to jest jeden z podstawowych warunków, który udało się spełnić, że przez ten sezon mieliśmy drużynę, która walczyła razem. Taką, w której zawodniczki wzajemnie się wspomagały i taką w której wszyscy chcieli osiągnąć zamierzony cel. I ten został osiągnięty.

Nie będziemy pytać o to kto w tej drużynie najbardziej zawiódł, ale kto w takim razie najbardziej zaskoczył Pana pozytywnie?

- Odpowiem w ten sposób - nie zdarzyło się chyba nigdy i nigdzie, w żadnym klubie, żeby wszystkie transfery się sprawdziły. Zawsze jest pewna niewiadoma, zawsze są takie sytuacje, w których ktoś z różnych, czasami obiektywnych powodów, nie zafunkcjonuje w danym zespole. Znamy przypadki zawodników, czy zawodniczek, które nie istniały jako osobowości w danej drużynie, a po zmianie klubu następował skok do góry, następował progres i okazywało się, że jednak te możliwości są wyższe, niż w tym wcześniejszym zespole. Na pewno były pozytywy i w pewnym stopniu może nawet i negatywy, ale zawodniczką, która jednak dała największą jakość naszej drużynie to była Jantel Lavender. Nie stwarzała żadnych problemów i do tego była motorem ciągnącym nasz zespół w wielu meczach. Oczywiście pod nią ustawiana była w pewnym sensie nasza gra, czyli pod kosz na centra, na kończenie akcji, ale jeśli musiałbym wymieniać, to właśnie myślę, że wymieniłbym Lavender. To oczywiście nie oznacza, że inne zawodniczki nie miały swojego niezaprzeczalnego udziału w naszym sukcesie i również nie wnosiły określonych bardzo wysokich wartości. Bo to przecież gra zespołowa i nigdy jedna zawodniczka nie jest w stanie zadecydować o tym, że drużyna funkcjonuje prawidłowo. To jest wkład wszystkich zawodniczek. Również tych, które nie były w pierwszej piątce i nie zawsze odgrywały znaczące role na parkietach. Liczy się także to nad czym pracuje się w całym procesie przygotowawczym, treningowym. I tutaj należy wysoko ocenić wkład każdej naszej koszykarki. Oczywiście o różnym potencjale sportowym i możliwościach, ale trudno byłoby też wskazać, aby ktoś w negatywny sposób mógł się w tym sezonie zaznaczyć. Tak jak już powiedziałem - każda wniosła swój określony znaczący wkład w ten sukces.

Muszę przyznać, że na mnie osobiście bardzo duże wrażenie zrobiła taka naprawdę niekłamana radość Justyny Żurowskiej, gdy okazało się, że wybrana została MVP finałów ligi. Jej twarz z tego powodu promieniała. Może się tego nie spodziewała, nie wiem, ale z polskich zawodniczek, które mieliśmy w składzie, to na pewno był jej zdecydowanie lepszy sezon niż poprzedni. I kto wie, może najlepszy w karierze?

- To dla Justyny na pewno był lepszy sezon, niż ten poprzedni. Porównywanie do jej wcześniejszych sezonów jest natomiast o tyle trudne, że inne jest funkcjonowanie w drużynie, choćby takiej jak AZS Gorzów, w której występowała, a inne jest w drużynie, w której jest więcej zawodniczek rywalizujących o to miejsce na parkiecie, będących na poziomie sportowym, który jest zbliżony, czy równorzędny. To był dla niej bardzo dobry sezon i myślę, że to zaprocentuje też znaczącym powrotem do reprezentacji i taką samą w niej grą, czego też nasza kadra bardzo potrzebuje, a z różnych nie do końca dla mnie zrozumiałych względów, przez pewien okres Justyna była przy powołaniach pomijana. Myślę, że ze szkodą dla polskiej koszykówki. Teraz wraca do kadry i z tego także osobiście bardzo się cieszę.

Odnosząc się do wspomnianych finałów play-off nie można nie zapytać, czy spodziewaliście się, że ekipa CCC Polkowice postawi Wam aż tak trudne warunki? Było tak jakby z nieba do piekła i z powrotem, bo tak ta rywalizacja wyglądała. Sam trener Štefan Svitek nie do końca po trzecim meczu finałów chyba wierzył w końcowy sukces?

- Nikt z nas na pewno nie zakładał, że finał może być lekki, łatwy i przyjemny. Play-off zawsze rządzi się swoimi prawami, choć oczywiście trzeba było patrzeć na obydwa etapy sezonu zasadniczego i naszą wyraźną w nim przewagę. W tabeli mieliśmy o cztery zwycięstwa więcej i także szalenie korzystny bilans z drużyną z Polkowic, bo to były przecież cztery wygrane mecze i tylko jedna porażka. W tym wygrany finał Pucharu Polski. Na pewno byli ludzie, którzy myśleli, że to będzie łatwa rywalizacja, ale my wiedzieliśmy, że tak nie będzie. Aczkolwiek nie sądziliśmy, że będzie aż tak trudno. Przy ocenie tego finału należy jednak dostrzec, że drużyna z Polkowic została przez trenera Jacka Winnickiego przygotowana do ostatniej fazy rozgrywek znakomicie. Mieliśmy bardzo duży progres, jeśli chodzi o jakość gry niektórych zawodniczek. Mam na myśli zwłaszcza Janel McCarville, która zaprezentowała się z fantastycznej strony. Każdy mecz tego finału był inny i w nich również pozostałe zawodniczki CCC prezentowały wysoki poziom. Szczególnie te dwa ostatnie mecze, a zwłaszcza ten decydujący - piąty - to było spotkanie na wysokim euroligowym poziomie. I było w nim wszystko - emocje, przewagi, ich tracenie. Dla widzów kapitalne widowisko i również znakomita promocja żeńskiej koszykówki. Tak w tej chwili potrzebna, a jedyne czego można żałować to tego, że mecze były transmitowane przez stację Sportklub, jak wiadomo z różnymi perturbacjami. Spotkania miały być transmitowane, potem były informacje o ich odwołaniu, a potem okazywało się, że jednak transmisja się pojawiała. Gdyby mecze pokazywane byłyby przez bardziej dostępną stację i o większym zasięgu - to przyniosłoby to o wiele więcej nowych sympatyków żeńskiej koszykówce, bo ta gra potrafi być niesamowicie emocjonująca, zresztą patrząc na składy obydwu drużyn, to zobaczyliśmy ile było zawodniczek z najlepszej ligi świata, z WNBA. I siłą rzeczy poziom tej amerykańskiej ligi przeniósł się na parkiety polskiego finału rozgrywek Tauron Basket Ligi Kobiet.

Gdy już poruszyliśmy temat transmisji, to proszę powiedzieć co komentatorzy meczów koszykarskich mają do Wisły? Już za pamiętnych czasów, gdy o tytuły rywalizowaliśmy z Lotosem, Pan Ryszard Łabędź o mało się nie rozpłakał, gdy po historycznym rzucie Anna DeForge doprowadzała w Gdyni do dogrywki, a potem Wisła „wrzuciła” już otwierane przez nich szampany na śmietnik. Teraz natomiast w Sportklubie Pani Katarzyna Dulnik wyraźnie kibicowała na antenie wyłącznie celnym rzutom drużyny CCC.

- Pamiętamy do dzisiaj ten okrzyk redaktora Łabędzia - “Co się stało?”. No na szczęście stało się to co się stało… To jest natomiast trudne pytanie, bo zupełnie inna ocena sposobu komentowania meczów byłaby ze strony, w tamtych czasach sympatyków Lotosu, czy w tej chwili kibiców z Polkowic, a inna siłą rzeczy jest z naszej strony. Niemniej pokuszę się o taką ocenę, że niestety wydaje się, że w tych komentarzach tak jakby nie byliśmy tą ukochaną drużyną. Jak słusznie Pan zauważył - wyczuwa się często choćby w tonie głosu zawód, że akurat nam się udało. Podobnie mieliśmy akcje, które oceniane były jako fantastyczne, znakomite w wykonaniu drużyny przeciwnej, a tego samego rodzaju akcja przeprowadzona przez nas nie była w ogóle skomentowana, albo była sucho oceniona, lub wręcz skrytykowana. Tak niestety jest i na to nie mamy wielkiego wpływu. Ze mną Pan Ryszard Łabędź wielokrotnie dyskutował na temat tych zarzutów, które do niego również docierały, że komentuje nieobiektywnie, choć oczywiście zarzekał się, że on jak najbardziej jest obiektywny. Trochę jednak tłumacząc komentarze tych wszystkich ludzi - to trudna sprawa, bo wywodzą się oni z różnych środowisk, bliższych lub dalszych danemu klubowi. Podświadomie są kibicami którejś z drużyn, albo wolą, żeby jedna z nich wygrała. Nie każdy potrafi tak profesjonalnie podejść do tego, żeby te emocje w sobie całkowicie wyłączyć. A myślę, że całkowicie nie da się tego zrobić. Ludzie, którzy wywodzą się ze sportu, podchodzą do meczów bardzo emocjonalnie, oni też je przeżywają i to się odbija na komentarzu. Ale też uważam że jakichś dramatycznie nieobiektywnych wypowiedzi nie było. Również - co chciałem przy tej okazji podkreślić - w tym roku nie mieliśmy też specjalnych kontrowersji, jeśli chodzi o sędziowanie play-offów. Było ono na bardzo dobrym poziomie i to ważne, bo długo funkcjonowały przekonania wśród wielu osób, że sędziowie sprzyjają jednej lub drugiej opcji. Mówiło się o różnych wpływach, które stwarzały złą atmosferę. Oczywiście pojawiały się błędy w sędziowaniu, ale te były popełniane w obydwie strony i nie były rażące. Nie było sytuacji, które rodziłyby podejrzenia, że mecze były sędziowane stronniczo.

Przejdźmy może teraz do naszych występów w Eurolidze, gdzie plan absolutnego minimum, jakim było wyjście z grupy się udał, ale liczyliśmy wszyscy na pewno na wiele więcej. Czego więc zabrakło?

- Patrząc na cały szereg przez nas wygranych meczów euroligowych, to postawę naszej drużyny trzeba ocenić pozytywnie. Również niektóre przegrane spotkania, jak choćby to w Krakowie z Fenerbahçe, czy z Orenburgiem - stały na bardzo wysokim poziomie. I choć zostały przez nas przegrane, to Fenerbahçe i Orenburg na ten moment były zespołami po prostu od nas mocniejszymi, mającymi o wiele dłuższe ławki, a więc z o wiele większymi możliwościami rotacji zawodniczek. A to przekłada się przecież na o wiele mniejsze zmęczenie, a co za tym idzie - większą dynamikę i agresję. I tymi walorami te dwie drużyny nas przewyższały. Bardzo nieszczęśliwym zdarzeniem, które miało miejsce, a które rzutowało potem niestety na układ sił w naszej grupie, był ten mecz u nas z Rivas, przegrany w dość niezrozumiałych okolicznościach. Dominowaliśmy do przerwy bardzo zdecydowanie i choć w drugiej połowie Rivas się zbliżało, to wydawało się, że mamy wszystko pod kontrolą. A przegraliśmy ostatnim rzutem. Nas później, jak się okazało, ta porażka bardzo wiele kosztowała. Ale to nie tylko ta porażka. Nie chcieliśmy w play-offach trafić ponownie na Orenburg - i to z wielu powodów, w tym logistycznych, bo jest to trudny wyjazd, związany z uzyskiwaniem wiz. To są do tego szalenie męczące podróże, bo wracaliśmy np. z Orenburga aż 16 godzin, więc jest to problemowe, przekładające się na znużenie, na zmęczenie. Do tego jest to bardzo mocna drużyna, a najlepszym dowodem jest fakt, że są w finale ligi rosyjskiej. Doszło też do pewnego rodzaju niespodzianek, czyli wyników, których nikt nie zakładał, że mogą się zdarzyć, a mam na myśli dwie porażki Jekaterynburga, w tym ważna dla układu rozstawienia z Kaiseri. Gdyby nie to, to play-off nie byłby grany z Orenburgiem, a właśnie z Kaiseri. Nie można powiedzieć, że oznaczałoby to dla nas awans do Final Eight, bo w Eurolidze nie ma słabych drużyn, a zwłaszcza w tej kolejnej rundzie, ale jednak te nasze szanse w wypadku potyczki z zespołem z Turcji byłyby moim zdaniem wyższe.

Przed ostatnim meczem grupowym, z Montpellier, wiadomo było, że aby uniknąć wyjazdu do Orenburga, trzeba było wygrać znaczną różnicą punktową, a nasz zespół zaczął grać dopiero po przerwie, a w ostatecznym rozrachunku - zabrakło nam jednego celnego rzutu więcej lub jak kto woli punktów straconych w ostatniej akcji rywalek.

- Tak, to prawda. Gdyby ten ostatni rzut zawodniczki Montpellier nie był celny gralibyśmy z Kaiseri, ale dyskutowałbym z tą tezą, że drużyna nie grała do przerwy. Może wtedy nam się ta gra po prostu nie układała. Na pewno wszystkie zawodniczki, my wszyscy, byliśmy bardzo zmotywowani żeby wygrać bardzo wysoko. Nie można też powiedzieć, że z góry założyliśmy, że my wygramy różnicą 23 czy 24 punktów, bo to jest bardzo trudne. To jest Euroliga i to są drużyny na mniej lub bardziej zbliżonym poziomie sportowym i przede wszystkim chodziło o to żeby wygrać, a gdyby stworzyła się taka szansa, to chodziło o to, żeby zwycięstwo było wysokie, żeby nie trafić na Orenburg. Jeśli oceniamy te szanse, to wpływało na to wiele czynników. Gdybyśmy nie przegrali tak wysoko meczu rewanżowego fazy grupowej właśnie we wspominanym Orenburgu - przegrali w sposób dość szokujący bo na 2,5 minuty przed końcem nasza strata wynosiła bodaj sześć punktów, a skończyło się na dwudziestu, to również można byłoby teraz poszukać tego brakującego rzutu w tamtej porażce, a nie w tym zbyt niskim zwycięstwie z Montpellier. Nasza grupa była bardzo trudna, trzeba to obiektywnie powiedzieć. Orenburg po początkowym okresie słabych występów, kiedy prowadzony był jeszcze przez Algirdasa Paulauskasa, w momencie przyjścia George’a Dikeoulakosa - odmienił się całkowicie. Ta drużyna zaczęła grać z charakterem, zaczęła walczyć. Również pod względem taktycznym zrobiła ogromny postęp. Niemniej szanse wygrania w Krakowie z Orenburgiem, podobnie jak z Fenerbahçe istniały, bo przecież nie było w tych meczach jakiejś druzgocącej porażki. Ale tak jak oceniłem - te dwa zespoły były jednak chyba poza naszym zasięgiem. Walka musiała toczyć się więc o trzecie miejsce. Niekorzystny okazał się też dla nas też regulamin euroligowy, szczególnie w sytuacji, gdy nie udało się stworzyć grup o równej liczbie drużyn. Potem zaszła konieczność zastosowania takiej trochę dziwnej metody, która odebrała nam dwa zwycięstwa z ostatnim zespołem w naszej grupie. Jest to trochę niesprawiedliwe i to podkreślaliśmy w FIBA. Bardziej sprawiedliwe byłoby posłużenie się współczynnikiem zwycięstw do porażek, niż odjęciem dwóch zwycięstw, bo w ten sposób jedna z grup, która była mniejsza, była bardziej uprzywilejowana. Miała mniej meczów i w tej grupie dodatkowo znalazł się zespół z Győr, który był po straszliwej tragedii, jaka się im przytrafiła [wypadek autokaru, w którym zginął trener, kilka koszykarek doznało urazów, w tym jednej amputowano nogę - przyp. red.]. Węgierska drużyna bardzo mocno rozważała w ogóle sens przystąpienia do gry w Eurolidze, ale pod presją FIBA i środowiska sportowego na Węgrzech zdecydowała się grać i była chyba najsłabszą w tych rozgrywkach, przez co stała się łatwym dostarczycielem punktów. I to takich, które w ogólnym rozrachunku się liczyły, podczas gdy my wygraliśmy z silniejszym od Győr zespołem z Brna, a te nasze zwycięstwa nie były z kolei brane pod uwagę. Ale to już mam nadzieję koniec takiego systemu, bo w nowym sezonie Euroliga wystartuje w nowej formule. Mówi się, a teraz już tylko oczekujemy na zatwierdzenie przez FIBA tego, że grać będzie tylko 16 drużyn, w dwóch grupach. To będzie bardzo trudne wyzwanie, bo przynosi aż 14 meczów do rozegrania, tylko w fazie grupowej, a więc i większe koszty, i dużo ciaśniejszy kalendarz, a później nie będzie już turnieju Final Eight. Będzie Final Four, a więc jest play-off, w którym drużyny będą kojarzone na krzyż - z każdej z grup po cztery. Jeżeli przyjmujemy, że występują trzy drużyny rosyjskie i trzy tureckie, to może się okazać, że pozostałe zespoły będą walczyć tak naprawdę o czwarte miejsca w grupach i w play-offach od razu „nadzieją się” na zwycięzcę grupy równoległej. Grając oczywiście z pozycji odwrotnej, więc te szanse przedarcia się do Final Four będą dodatkowo trudniejsze.

W kontekście Euroligi chciałem zapytać o obowiązujący wciąż w polskiej lidze limit dwóch Polek na parkiecie. Czy to nie ujmuje naszym zespołom szans w Eurolidzie? Moglibyśmy bowiem wzmocnić skład inną, może lepszą koszykarką.

- Tutaj mamy do czynienia ze zderzeniem się dwóch przeciwstawnych interesów. Tak jak podkreśla PZKosz w interesie reprezentacji Polski jest utrzymanie tego limitu. Chodzi o to, żeby siłą rzeczy budować drużyny bardziej w oparciu o Polki, które grając, które rywalizując, będą podnosiły swój poziom, a to będzie przynosić większe możliwości trenerowi reprezentacji, który będzie mógł dysponować szerszą kadrą i będzie miał możliwość lepszej selekcji. Z punktu widzenia drużyny euroligowej - można to oceniać jednak inaczej. Na pewno ten limit dwóch Polek na parkiecie powoduje „podgrzanie koniunktury”, przez co oczekiwania finansowe koszykarek z Polski, szczególnie tych najlepszych, rosną - bo ten administracyjny przepis daje im gwarancję gry, wymuszając siłą rzeczy na klubach przeznaczanie procentowo większej części budżetu na polskie zawodniczki. Kosztem oczywiście zawodniczek zagranicznych. Dwie Polki na parkiecie w piątce to znaczący udział. Jeśli chce się walczyć o najwyższe miejsca w polskiej lidze - trzeba podpisać kontrakty z co najmniej czterema bardzo dobrymi Polkami, żeby zabezpieczyć się przed ryzykiem kontuzji, różnego rodzaju zdarzeń, niedyspozycji oraz mieć tę rotację, bo też trudno zakładać budowanie drużyny w założeniu, że zawodniczka będzie zawsze przebywać przez 40 minut na parkiecie. Czy to aż tak negatywnie odbija się na Eurolidze? Powodem ewentualnie problemów euroligowych są po prostu takie budżety, jakimi polskie kluby dysponują. O ile kluby rosyjskie, czy tureckie mogą pozwolić sobie na zbudowanie niemalże dwóch drużyn, które oczywiście trochę się o siebie zazębiają, ale mogą mieć inny skład na ligę, a inny na Euroligę. Na coś takiego w Polsce długo nikt nie będzie mógł sobie natomiast pozwolić. Tutaj co roku, przy naszym i tak „kosmicznym” jak na polskie warunki budżecie, jaki mamy szczęście posiadać, to jest zawsze i tak duży problem, żeby wynegocjować takie kontrakty i żeby znaleźć takie zawodniczki, które pozwolą zbudować mocną drużynę, w pewnym limicie budżetowym. A ten nie jest z gumy. Polskie zawodniczki muszą grać, jeśli mają podnosić swój poziom, ale bardziej niepokojącym zjawiskiem, od tego o dwóch Polkach, jest patrząc na ligę - inna optyka tych drużyn, które nie grają w Europie. Te ostatnie mają o co najmniej 14 meczów mniej w sezonie i one są zainteresowane jeszcze większą ligą, większą liczbą meczów. To są bardzo trudne problemy, tym bardziej, że mówi się, że Tauron Basket Liga Kobiet ma liczyć w nowym sezonie aż 12 drużyn. Z punktu widzenia ekip grających w Eurolidze – niestety. A dla tych, które zagrają tylko w naszej Ekstraklasie, na szczęście. Bo trzeba też jednak zrozumieć te kluby grające o niższe cele. Ich ambicjami, a wręcz warunkiem finansowania, jest gra w najwyższej klasie rozgrywkowej. To że potem zdarzają się takie sytuacje, że można z kimś wygrać lub przegrać różnicą 70-80 punktów, jest paradoksalne, bo zaprzecza sensowi normalnej rywalizacji sportowej. Ale tutaj wypada przytoczyć przysłowie - „tak krawiec kraje, jak mu materii staje”. A że stworzone są ramy do gry tylu drużyn, to są wśród nich i takie, których najzwyczajniej nie stać na zbudowanie mocniejszych składów. To powoduje, że dysproporcje w poziomie między czołówką, a dołem tabeli są ogromne.

Na konferencji prasowej, po ostatnim meczu finałów ligi, wspomniał Pan, że rozmowy z firmą Can-Pack są w finałowej fazie. Jak to wygląda na dzień dzisiejszy.

- Wszystkie sprawy odnośnie nowej umowy, bądź przedłużenia istniejącej, są na dzisiaj w mojej ocenie na dobrej drodze. Jesteśmy po spotkaniach z szefostwem Can-Packu, te decyzje są w tej chwili na etapie mam nadzieję ostatecznego zatwierdzania. Taką mamy nadzieję i tak tę sytuację postrzegamy. Umówiliśmy się z firmą Can-Pack, że do ostatecznego rozstrzygnięcia sprawy przyszłego sezonu powinno dojść po długim weekendzie majowym. Spodziewamy się przedłużenia umowy i kontynuowania tej gry, jaką nasi sympatycy mogli obserwować w zakończonym właśnie sezonie. To wszystko zależy jednak od tego, jakim będziemy dysponować budżetem i na jaki skład on pozwoli.

Wiemy, że prezes firmy Can-Pack, Pan Phil Impink, był obecny na drugim meczu finałów z CCC Polkowice, niestety przegranym, ale wiemy, że był zafascynowany atmosferą. A skoro tak, to co musiał odczuwać po kolejnej swojej wizycie w naszej hali, na spotkaniu numer pięć, które dało takie niesamowite emocje oraz Mistrzostwo Polski?

- Odniósł znakomite wrażenia. Bardzo podobała mu się atmosfera jaka panowała, to że hala była wypełniona, co przekłada się na celowość wykładania pieniędzy na sport. Mecz na pewno nie zawiódł kibiców, w tym nie zawiódł też pana Phila Impinka, i myślę że z rozmów, które miałem z nim okazję prowadzić, jest człowiekiem, dla którego liczy się sukces, ale także sport. Bo bardzo ważne jest pozytywne podejście do sportu, jako do zjawiska społecznego. Wiadomo, że w USA sport odgrywa specjalną rolę. Nie zapominajmy natomiast, że Can-Pack to wielka, światowa firma, że tutaj jest cały proces decyzyjny - podchodzę do niego z pewną ostrożnością i tak też się na ten temat wypowiadam, kierując się zasadą, że dopóki umowa nie jest podpisana, to tak naprawdę tej umowy nie ma. To nie jest taka sytuacja, jak choćby ta drużyny z Polkowic, która ma prywatnego właściciela, mogącego w każdej chwili samodzielnie podjąć decyzję o zwiększeniu lub zmniejszeniu budżetu. Dodatkowo znaczną część środków klubu CCC stanowią te pochodzące z gminy Polkowice. U nas opieramy się głównie na tym jednym sponsorze. Niestety w tej części kraju decydentom nie przychodzi łatwo przeznaczać pieniędzy bezpośrednio na finansowanie sportu wyczynowego, nawet na tym najwyższym poziomie. Ale też trzeba zauważyć, że gmina Polkowice jest wyjątkowo bogatą gminą, poza tym jest to miejsce, gdzie jest znacznie mniej eventów, na które można byłoby przeznaczać pieniądze. Mniej godnych finansowania celów służących promocji. Kraków z kolei to wyjątkowe miejsce, o wielu różnych płaszczyznach czy dziedzinach aktywności. Szczególnie w zakresie ochrony zabytków, kultury, nauki i sztuki. W Krakowie w ostatnich latach powstało mimo wszystko dużo obiektów w zakresie infrastruktury sportowej. Na etapie końcowym jest imponująca hala w Czyżynach. Powstały dwa stadiony - ta infrastruktura znacznie się poprawiła, zwłaszcza jeśli popatrzymy na perspektywę ostatnich 10-15 lat. Nie ma natomiast w Polsce miejsca, w którym starczyłoby środków na wszystko, więc zawsze są trudne wybory i trudne decyzje. Jest jednak godne zauważenia, że są gminy i miasta w Polsce, które inwestują mocniej bezpośrednio w sport wyczynowy – w konkretne drużyny – szczególnie te będące na „sportowym topie”.

Mamy nadzieję, że jednak jakieś gratulacje po zdobyciu Mistrzostwa spłynęły, bo nie ma się co oszukiwać - Wisła Can-Pack jest jedynym w naszym regionie Mistrzem Polski w sporcie zespołowym w 2014 roku!

- To wszystko prawda, więc spodziewamy się, że takie gratulacje do klubu spłyną. Myślę, że to jest dla naszego regionu i miasta bardzo ważne wydarzenie. Również zresztą poprzez naszą grę w Eurolidze Kraków zyskuje wizerunkowo, jest promowany przez taką markę jaką jest Wisła - klub o tak długiej tradycji i historii. Z naszej strony dobrze przysługujemy się kreowaniu pozytywnego wizerunku miasta.

Wróćmy więc do spraw sportowych, proszę powiedzieć, jak ocenia Pan pracę trenera Svitka, który jest u nas po pierwszym sezonie. Jak w Pana uznaniu odnalazł się on w realiach naszej ligi?

- To był dla niego wyjątkowy sezon, bo dotychczas pracował w zupełnie innej od naszej lidze słowackiej, w zupełnie innych realiach. Dla niego nowością były choćby… odległości między miastami w Polsce. Słowacja jest na tyle małym krajem, że tam można wyjechać w dniu meczu i w tym samym dniu wrócić. Tutaj ta sytuacja jest odmienna. Pewnym zaskoczeniem dla trenera myślę teraz - była odmienność ligi oraz układ sił. Na Słowacji Good Angels Koszyce, które tyle lat trenował - już przed sezonem były de facto mistrzem kraju. Wprawdzie ostatnio główny rywal tego zespołu - Ružomberok - podniósł swój poziom, ale i tak nie jest w stanie odebrać mistrzostwa Koszycom. Stąd jest to zupełnie inna specyfika pracy. Tam jest przede wszystkim skupienie się na Eurolidze i w niej odnotowywane są bardzo dobre wyniki, ale czymś innym jest liga, która kończy się tak jak się kończyć musi. W Polsce mamy więcej drużyn, które mogą wygrać z każdym i mamy do czynienia z finałem, w którym rywalizują zespoły na zbliżonym poziomie i nie można z góry powiedzieć, która na pewno zdobędzie Mistrzostwo. Te finały to potwierdziły, zresztą już w półfinale blisko było niespodzianki, bo Artègo Bydgoszcz było bliskie wyeliminowania ekipy z Polkowic. Na ostateczny półfinałowy sukces CCC przełożył się jednak wyniesiony z Euroligi rytm trzydniowego grania, co przy całosezonowym rytmie cotygodniowym Artègo miało znaczenie. Do tego CCC miało dłuższą ławkę, a gra dzień po dniu ma kolosalne znaczenie. Artègo nie było w stanie fizycznie więc ustać grając tak intensywnie, nawet jeśli prezentowało bardzo dobry basket. Chcę też podkreślić, że zespół z Gorzowa, który nie dostał się wprawdzie do fazy play-off, gdy pozyskał Sharnee Zoll, poszedł niesamowicie do przodu i grał na bardzo dobrym poziomie. W tej dalszej fazie zespół ten był dla mnie faworytem do miejsca w czwórce. Dawałem im zdecydowanie większe szanse, niż zespołowi z Torunia, dotkniętemu różnymi złożonymi problemami.

Tyle, że torunianki niespodziewanie ograły CCC i dzięki temu awansowały…

- Bo to jest sport, to jest kobieca koszykówka. Dyspozycja dnia ma często dużo większe znaczenie, niż w koszykówce męskiej. Dyspozycja zawodniczek potrafi być dużo mniej stabilna i każdego dnia można się spodziewać wszystkiego….

I tutaj można też podać przykład ostatniego meczu finałów, gdzie mieliśmy choćby przykład Belindy Snell, której gdyby siedziały “trójki”, jak to ma w zwyczaju, mogła nam zabrać złoto…

- Teoretycznie mogłaby nam je zabrać, ale zdarzają się też takie sytuacje jak trzecia kwarta trzeciego meczu finałowego… Po parokrotnym obejrzeniu tego spotkania, na chłodno, to ten wynik jest dla mnie nadal szokujący. Przegrać kwartę 14-35, czyli różnicą 21 punktów wydaje się rzeczą niemożliwą, a jak się okazuje jest to jak najbardziej możliwe. Jeżeli nałoży się parę okoliczności - na pewno w jakimś sensie dekoncentracja, zatrzymanie się w realizowaniu założeń taktycznych, a równocześnie drużynie przeciwnej wychodzi wszystko, mówiąc kolokwialnie - gdy „siedzi rzut” i gdy trójki wpadają z sytuacji, gdzie jest to wręcz niemal niemożliwe, to wtedy takie sytuacje się zdarzają. Trzecia kwarta zadecydowała wtedy o przegranej, bo w pozostałych ten mecz był otwarty. I mogła go wygrać Wisła, ale też Polkowice. Ja nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że gdyby ten mecz potrwał dłużej, to nie wiadomo, czy nawet w nim nie udałoby nam się rywalek doścignąć. Drugi mecz rozgrywany w Krakowie, był dla mnie dużym zaskoczeniem, bo spodziewałem się, że będziemy oglądać nasz zespół grający podobnie jak w pierwszym meczu - a zagraliśmy o wiele słabiej. Natomiast wtedy na bardzo dobrej skuteczności rzutowej pokazały się Polkowice i to spowodowało, że przy naszej mało agresywnej grze ten mecz został przegrany. Naszym założeniem było oczywiście wygranie obydwu spotkań w Krakowie, co ustawiłoby nas w bardzo komfortowej sytuacji. Po porażce w trzecim meczu, w czwartym stanęliśmy pod ścianą, bo to już było spotkanie „o życie”. I należy się chwała dziewczynom i trenerom, że potrafili się tak zmobilizować i pod tą ogromną presją, na tym trudnym terenie - wygraliśmy.

Nie pozostaje nam więc w tym miejscu nic innego, jak zadać kolejne pytanie, zakładając oczywiście pozostanie z Wisłą firmy Can-Pack. Czy zostanie też z nami trener Svitek? Ten mówił wprawdzie ostatnio, że teraz ma w planach uporządkować swój… ogródek, ale co potem?

- Umówiliśmy się, że rzeczywiście jedzie uporządkować swój ogródek w Koszycach, a my czekamy na dalszy rozwój wydarzeń związanych z podpisaniem umowy, ale myślę, że przed tym momentem nie ma specjalnie sensu dyskutować o personaliach na kolejny sezon. Natomiast jeśli ktoś odzyskuje mistrzostwo, jeśli ktoś zdobywa też Puchar Polski, to trudno aby jego praca nie była oceniania pozytywnie. Decyzję będziemy podejmować w najbliższym czasie, bo jego nie ma już zbyt dużo. Musimy przystępować do budowania drużyny. Niektóre kluby już niemalże zdołały podomykać składy. My siłą rzeczy na dziś nie mamy żadnych kontraktów podpisanych, a te należy podpisać jak najszybciej. Do tego sama budowa zespołu musi być prowadzona przy udziale trenera, bo nie wyobrażam sobie, żeby budować ją komuś. Choć oczywiście tak też czasem może się zdarzyć. Ale nie są to sytuacje ani profesjonalne, ani komfortowe. Ten najbliższy tydzień rozstrzygnie wszystko i wtedy zapraszam na rozmowę, bo będziemy mogli więcej powiedzieć o przyszłości, personaliach i o tych decyzjach, które będą zapadać.

Wiadomo, że macie jakiś plan działań, jeśli chodzi o kadrę na nowy sezon. Wiemy że był Pan na finałach Euroligi w Jekaterynburgu, gdzie poza spotkaniami obserwował Pan też zawodniczki. Czy bierzemy pod uwagę to, żeby ta drużyna była jeszcze mocniejsza.

- Plany i przymiarki na kolejny sezon prowadzi się już mniej więcej od stycznia i myśli się już wtedy o przyszłości. Ogląda się wiele zawodniczek i to w meczach krajowych, jak i euroligowych, choćby przy okazji takiego turnieju, jak Final Eight. Bo to jest miejsce, gdzie pojawiają się również wszyscy menadżerowie. Odbyłem tam wiele rozmów. Byłbym niepoważny, gdybym powiedział, że nie mamy jakiejś koncepcji, czy przymiarek, ale to nie jest moment, w którym należy o tym rozmawiać.

Chcielibyśmy także zapytać o kibiców. Przez cały sezon było z nimi różnie, bo bywały spotkania w polskiej lidze, kiedy było ich mniej, nie było dopingu, ale spotkania euroligowe i finały ligi pokazywały, że doping mobilizował zawodniczki. A zwłaszcza było to odczuwalne w ostatnim meczu finału.

- Nie ulega wątpliwości, co wielokrotnie podkreślaliśmy, że Ci kibice są szóstym zawodnikiem tej drużyny. Taki doping fanów musi robić wrażenie na naszych przeciwnikach, a dodatkowo mocno mobilizuje on nasze zawodniczki i nas wszystkich. Bardzo wielu trenerów, działaczy, prezesów klubów euroligowych tutaj przyjeżdżających, również bardzo wysoko oceniało tę atmosferę. Nie wszędzie jest taka, nie wszędzie hale są wypełnione, natomiast tutaj wróciłbym szczególnie do tego piątego meczu finałów, bo w nim było tak, jakby czas cofnął się do tamtych pamiętnych finałów z Lotosem, kiedy brakowało miejsca w hali. My i tym razem musieliśmy wstrzymać sprzedaż biletów, bo mamy określone limity widzów – wynikające z pojemności naszej hali. I to w tym przypadku była nasza bolączka.

Nie może więc nie narzucić się nam kolejne pytanie. O powstałą nową halę w Krakowie. Czy jest szansa, że w nowym sezonie Wisła Can-Pack zagra w niej jakieś mecze?

- Przede wszystkim jest to kwestia finansów. Na pewno FIBA byłaby bardzo zainteresowana tym, żeby nasze mecze euroligowe były rozgrywane w tej nowej hali, ale będziemy się decydować na to w zależności od warunków korzystania z niej. Wyobrażałbym to sobie, że gra tej drużyny w Eurolidze jest równocześnie promocją tej hali i że byłby w tym jakiś wkład miasta. Mam na myśli wspomniane występy w Eurolidze i na przykład finał polskiej ligi, kiedy udostępnionoby nam tę halę gratis lub też ewentualnie za cenę, która nie byłaby ceną dla nas zaporową. Z jednej strony dysponując określonym budżetem trudno byłoby nam wydać wielkie pieniądze na wynajem hali, kosztem zbudowania silniejszej drużyny, bo wtedy nie osiągnęlibyśmy być może celów sportowych. Byłoby moim zdaniem chyba wstydem dla miasta i regionu, gdybyśmy nie grali meczów euroligowych w tej nowej hali. Dla nas byłoby wspaniałą rzeczą, gdyby miasto życzliwie przychyliło się do tego, abyśmy mogli w niej jednak zagrać.

Dla jedynego mistrza w Krakowie i okolicy, wypadałoby więc żeby właśnie tak było.

- Tak wypadałoby, ale równocześnie wiem, że miasto też ma swoje problemy, związane z tą halą i one są dla mnie całkowicie zrozumiałe. Ta hala to bardzo wysokie koszty eksploatacyjne, które są do pokrycia. Ta hala musi zarabiać i bez wątpienia szalenie istotnym argumentem jest rachunek ekonomiczny tego przedsięwzięcia. Budżet miasta też jest ograniczony, ale liczę, że mimo wszystko w jego skali dla promocji tej hali i dla wspomożenia naszej drużyny, jak Pan wspomniał - jedynego mistrza w regionie - miasto życzliwie przyjrzy się takiej opcji.

To na zakończenie jeszcze raz gratulacje wywalczenia Mistrzostwa Polski i miejmy nadzieję, że plany przedłużenia umowy z firmą Can-Pack się spełnią i w przyszłym sezonie nasze wyniki będą jeszcze lepsze.

- Nie wyobrażam sobie innego założenia, ale pamiętajmy to jest sport i tutaj nigdy nie można niczego z góry przewidzieć, ale na pewno jeśli będziemy mieć taką możliwość, to będziemy chcieli zbudować taką drużynę, która będzie mocniejsza. Nie będzie to oczywiście łatwe, ale od wielu lat staramy się to robić, generalnie z powodzeniem, więc zrobimy też wszystko, żeby kolejny sezon był dla naszych sympatyków udany. Z tego miejsca chcę podziękować tym wszystkim, którzy zapełniali naszą halę i wspierali nas przez cały sezon. Szczególne podziękowania pragnę złożyć za ten ostatni mecz finałowy, za niezapomnianą, wspaniałą atmosferę, która poniosła naszą drużynę do zwycięstwa. Jeszcze raz bardzo dziękujemy wszystkim kibicom i zapraszamy mam nadzieję na kolejny nie mniej udany sezon!


 Adam & Piotr

Tagi:


Zobacz także:



Najczęściej czytane w ostatnim tygodniu:


Dodaj komentarz:


Nick:

Temat:

Tekst:

UWAGA: Dodając komentarz akceptujesz naszą politykę prywatności » oraz regulamin komentarzy »


5    Komentarze:

~~~Kibic
My także dziękujemy!
Jedyny wiślacki mistrz 2014 - dziękujemy! Szacuneczek panie Piotrze!

4            -3
~~~~~`basket fan
Piotr Dunin
Trudno się z naszym managerem nie zgodzić. Widać jak bardzo ,,głodny`` jest kolejnych sukcesów i jak dużo dobrego chce dla naszego klubu. Szczere gratulacje! ;)

3            -3
~~~gratki Piotrek!
przepasc...
miedzy rządzącymi najemnikami w SA, a kibicami -dzialaczami w TS z Potrkiem na czele.

6            -3
stary wiślak
Kolego ty myslisz,że ten sukces działacze wydziałali?
Szacunek i dla nich,ale bez kasy Can-Packu,byłoby,jak z siatkarkami i koszykarzami.Porównywani e tego do Wisły SA,jest absolutnie niefortunne. Tu jest kasa na miarę utrzymania najdroższych zawodniczek z najwyższej półki,a w futbolu jest przykręcony kurek. Czemu działacze nie są w stanie nic wydziałać w siatkówce i męskiej koszykówce? Bo bez kasy,to sobie mogą działać na poziomie półamatorskim i tyle. Mamy w koszu damskim Europę,ale pamiętajmy,ze tylko głównie dzięki pieniądzom z Can-Packu!! Czemu nie ma kibiców i atmosfery na siatkówce i koszykówce męskiej? No czemu?

4            -3
~~~do starego wiślaka
do starego wiślaka
Ale przynajmniej ci działacze TSu potrafili znaleźć takiego sponsora dla koszykarek.Dla siatkarek i koszykarzy o to ciężko bo nikt nie bedzie chciał inwestować w klub który jest w niższej lidze, nie ma szans na gre w Europie i gra na tak przestarzałej hali.A działacze SA mają większe możliwości i od kilku lat nie potrafią nikogo znaleźć mimo że Wisła ma bardzo duży potencjał.Pozdrawiam wiecznego marudera.

4            -3